że to co robię ma sens.

Instagram Hau Do You Feel
Hau do you feel logo
Facebook Hau Do You Feel

Zmarł tata. Rozsypałam się i nie potrafiłam pozbierać.
 

Stało się też coś, dzięki czemu już wiedziałam, że Level to pies mojego życia.
 

Ciekły mu łzy. Płakał. Płakał razem ze mną. Po tacie. Wyczuwał mój nastrój i kolejne fale łez. Nie opuścił mnie wtedy nawet na krok. Za nic w świecie. Później zachowywał się zawsze tak samo. Był przy mnie za każdym razem, gdy go potrzebowałam.
 

Wiedziałam, że kiedy pójdę „na swoje”, zabiorę Levela ze sobą. Niedługo później poznałam swojego męża. Kupiliśmy mieszkanie w Krakowie, jednak warunkiem przyjęcia oświadczyn było to, czy nasze psy nas zaakceptują. Level przypieczętował porozumienie z moim mężem, trącając go mokrym nosem. W ten sposób stworzyliśmy rodzinę.
 

Level nie przepadał za swoim nowym miejscem zamieszkania. Nie podobało mu się zamknięte osiedle, białe płytki i windy. Gdy wychodziliśmy do pracy, zdarzało mu się wyć. Aż pewnego dnia znalazł na spacerze kota. A raczej „kotę”.
 

Zołza rozwalała wszystko, co wpadło jej pod pazury i darła się na całe gardło, gdy wychodziłam z Levelem na spacer. Dowiedziałam się wtedy, że koty również mogą cierpieć na lęk separacyjny.
 

Dostała więc szeleczki i smycz i tak oto wychodziłam z 30-kilogramowym psem i 1,5-kilogramowym kotem na spacer. Jednak „kota” dosyć szybko uznawała, że łażenie po parku to jednak nie dla niej i wskakiwała mi na ramię. Chyba przemyślała co nie co, bo z czasem bez problemu zostawała w domu sama, zadowalając się robieniem przemeblowania w moich kwiatkach i podziwianiem przez okno gołębi.
 

Level miał teraz towarzyszkę i czuł się coraz lepiej. Spacery zaczęły być dla niego przyjemnością. Super komunikował się z innymi psami. Mieszkaliśmy nieopodal starego dworku, w którym często piliśmy kawę. Level leżał obok nas i obserwował ze spokojem otaczający go świat – biegające dzieci, przejeżdżające rowery i merdające ogony.
 

Przerażony kundelek stał się prawdziwym lwem salonowym. Po to, by z czasem móc sprawdzić się również w roli nauczyciela.

„Duży jest i zestresowany. Może kłapnąć”, ostrzegała mnie mama. Stałyśmy przed domem, za chwilę miałam zobaczyć go po raz pierwszy.
 

Czarny, podpalany kundelek leżał w legowisku. Kucnęłam obok, a on od razu podał mi łapę i położył łebek na kolanie. Spojrzałam na mamę z miną mówiącą: „Widzisz, jaki straszny”. „Jesteście z tatą siebie warci”, stwierdziła i odpuściła temat schroniska.
 

Dwa samce wcale się nie polubiły. Tata karmił je zawsze obok siebie, głaskał jednego i drugiego po równo. Ja chodziłam z nimi na spacery.
 

Level wpadał w panikę przy ruchu ulicznym. Albo kiedy przeskoczyła płyta chodnikowa. Albo kiedy przejeżdżał obok nas tir. Nie zliczę, ile razy się z nim przewróciłam. Ile razy wpadłam do rowu.
Opanowanie go nie było proste. Powoli zaczynałam rozumieć, że dopóki ja go nie posłucham, on nie posłucha mnie.

 

Obserwowałam Levela i próbowałam wyłapać wszystkie bodźce, które wywoływały w nim lęk. Okazało się, że ma też problemy z separacją. Wył i to tak, że słyszałam go z odległości kilometra, jeśli był akurat na podwórku. Starałam się mu pomóc metodą prób i błędów i powoli wszystko zmierzało ku lepszemu. Aż nasze życie niespodziewanie zmieniło się o 180 stopni.

 

 

Copyright © 2024 HauDoYouFeel. All rights reserved.

 

Zawsze wracałam ze szkoły tą samą drogą.
 

Przywiązany do tornistra worek z butami na wf podskakiwał wesoło, w czasie gdy ja krążyłam slalomem między dwoma stronami ulicy.
 

Wkładałam rączki między metalowe szczebelki i drapałam pod brodą uśmiechnięte od ucha do ucha psiaki, które przez cały dzień czekały, aż podzielę się z nimi kanapką.
 

Któregoś razu moją uwagę przykuł znajomy kształt na końcu ulicy. Przyłożyłam dłoń do oczu, starając się zasłonić je przed rażącym słońcem. „Sara!”, wykrzyknęłam, gdy rozpoznałam suczkę mojej kuzynki Anety.
 

Spojrzała na mnie i przybiegła, dając mi się pogłaskać. „Co tu robić”, pomyślałam. Przerzuciłam ciężki warkocz przez ramię, przykucnęłam i wyciągnęłam z worka tenisówki. Wyplotłam czarną sznurówkę i zawiązałam ją Sarze wokół szyi.
 

„Idziemy do domu”, powiedziałam. Spokojnym krokiem odeszłyśmy razem w przeciwnym kierunku, mijając po drodze rozpędzone samochody.
 

Kiedy podeszłam pod dom Anety, schowany za niewielką łączką, zrobiłam wielkie oczy. Z podwórka, na mnie i Sarę ujadała... Sara. Obydwie suczki były do siebie łudząco podobne.
 

Odwróciłam się więc na pięcie i zaprowadziłam na sznurówce 30-kilogramowego psa do swojego domu.

„Coś ty znowu wymyśliła”, mama struchlała, gdy zobaczyła, kogo ze sobą przyprowadziłam. Przyganiał kocioł garnkowi. Sama miała w zwyczaju przynosić do domu bezdomne kocięta. Ja po prostu przyprowadziłam ze sobą „nieco” większego czworonoga. Wielkie mi halo!
 

Wkrótce Sara zamieszkała u mojego wujka, blisko mnie i moich rodziców. Była psim ideałem. Widywałyśmy się bardzo często, aż do końca jej dni.

Od kiedy sięgam pamięcią, zwierzęta były dla mnie ważne. Z biegiem lat zaczęłam marzyć o pracy z nimi. Nawet próbowałam swoich sił jako wolontariuszka w schronisku. Zobaczyłam tam psy na krótkich łańcuchach, w klatkach, jedne na drugich. Dziesiątki oczu błagające mnie o pomoc. Dramat. Czułam, że nie mogę nic zrobić.
 

Kiedy podczas rozmowy z miejscowym weterynarzem usłyszałam o obowiązkowych praktykach w rzeźni, na dobre odpuściłam marzenia o weterynarii. To wszystko mnie przerosło.
 

Wychowywałam się na Wołoszańskim, z historią i polityką zawsze było mi po drodze, więc wybrałam kierunek studiów, który mnie interesował. Zaczęłam studiować politologię. Na trzecim roku zmarł mój drugi wujek. Po jego śmierci jego pies został na podwórku całkiem sam.
 

„Może trzeba go oddać do schroniska”, zasugerowała mama. Spojrzeliśmy z tatą na siebie. Mieliśmy już w domu kundelka, którego uratował, słysząc któregoś dnia: „Albo bierzesz, albo go utopię”. Ale pomysł schroniska był dla nas absurdalny.
 

Tak oto tata codziennie po pracy jeździł 60 km, żeby go nakarmić, wypuścić i wybiegać. Po kilku tygodniach uznał, że to bez sensu. Przywiózł Levela do domu.

Padały kolejne propozycje. By psa jeszcze „przycisnąć”. Ale ja wiedziałam, że większa presja doprowadzi do jego załamania. Nie chciałam tego ani dla niego, ani dla siebie. Chciałam szczęśliwego psa. Nie posłusznego. Zaczęłam szukać kursów, by dowiedzieć się jak najwięcej.

 

Zaprowadziło mnie to do dyplomu z medycyny behawioralnej.

 

Szczeniaki wyciągnięte z betonowej rury rozpoczęły nowy etap w naszym życiu. Staliśmy się domem tymczasowym dla psów w fatalnym stanie psychicznym i fizycznym. Wycieńczonych. Przerażonych. Chorych. Mieliśmy ich bardzo dużo.

 

Nasze życie zaczęło kręcić się wokół ogonów. Kupiliśmy dom na Jurze. Obok las. Wokół pola. Przestrzeń. Przez jakiś czas dojeżdżałam jeszcze do pracy, ale było mi ciężko. Byłam wypalona. Już tam siebie nie widziałam. Widziałam siebie przy psach.

 

Na jednym z kursów usłyszałam, że nie da się przerwać pogoni psa w łańcuchu łowieckim. Wiedziałam, że to nieprawda. Byłam w stanie zrobić to z moimi psami. To zdanie zostało ze mną na bardzo długo i wracało do mnie jak bumerang.

 

Szukałam informacji, jak zrobić to metodycznie z innymi psami. W ten sposób odkryłam PST.

Dziś wiem, że w przypadku Lucjana zawiniły traumy, z którymi musiał się zmierzyć, zanim do mnie trafił. Że genetyka i epigenetyka są nie do przeskoczenia. I że Lucjan nigdy nie będzie „normalnym” psem. Ale jest za to psem szczęśliwym.

 

Wiem, jak i kiedy mu pomóc. Gdy się boi, zamiast biec przed siebie, przybiega do mnie. Kiedyś byłam przekonana, że nie mogę spuścić go ze smyczy na otwartym terenie. Dziś biega luzem i od kiedy wprowadziliśmy PST, naprawdę daje czadu w treningu. Ma 9 lat i często zachowuje się jak szczeniak. Jest otwarty na zabawę i nowe doświadczenia.

Rozebraliśmy barierę zbudowaną przez geny, traumy i źle dobrane metody pracy.

To dało mi spokój i pewność – 

31 grudnia 2014 roku przejęliśmy trzy szczeniaki w typie wyżła, wydobyte z betonowej rury. Level uczył dzieciaki, jak być porządnym psem, począwszy od faktu, na które drzewko sika się zaraz po wyjściu z klatki schodowej. Dosyć szybko znaleźliśmy dla nich domy. Najbardziej charakterny kupił nasze serca i został razem z nami.
 

Lucjan na strach reagował zębami, szczekaniem lub ucieczką. Miał kompletnie inne reakcje na lęk niż Level. Szukałam dla niego pomocy wszędzie.

W końcu trafiłam na osobę z polecenia, której postanowiłam zaufać i prowadzić psa według jej zaleceń. Faktycznie, Lucjan zaczął się mnie słuchać. Siadał na komendę. I co z tego, skoro był przy tym prawie nieprzytomny ze stresu.
 

Dostaliśmy zalecenie zmiany diety psa. Zmieniłam dietę na surową. Wyniki krwi się pogorszyły. A przecież miało pomóc. Dieta była układana pod niego. Kastracja. Bez zaskoczeń. Żadnych zmian. Farmakoterapia. Leki nie działały tak, jak powinny. Był jeszcze bardziej nerwowy.

MOJA HISTORIA